Ten blog zaczęłam pisać dokładnie 02.11.2011r.. Było to 4 lata temu. Wtedy byłam wielką fanką Sagi Zmierzch, zresztą jak wiele dziewczyn w moim wieku. Teraz moje zainteresowania (na szczęście) całkowicie zmieniły swój tor. Kolejne posty nie powstają z rąk nastolatki z może trochę zbyt bujną wyobraźnią, tylko z pod palców nieco zmęczonej codziennością dziewczyny, która nie traktuje pisania tej opowieści jako hobby czy konieczność, a jedynie jako oderwanie od rzeczywistości i krótki powrót do przeszłości :)

piątek, 13 listopada 2015

199. Życie, którego nigdy nie poznają

-Carlisle, nie możemy tego tak zostawić!-powiedziałam stanowczo. Od ponad godziny opowiadałam mu o tym co wydarzyło się w lesie, podpierając się zapamiętanymi przeze mnie obrazami złocistych oczu i martwego jelenia. Posłał mi zmęczone spojrzenie.
-Rozumiem twoją troskę, ale mam związane ręce. Quentin się nie mylił, sprawa tego dziecka jest z góry przegrana.
-Myślałam, że kto jak kto, ale ty masz szacunek dla życia-powiedziałam może zbyt ostrym tonem.
Carlisle wstał i okrążył biurko, stając naprzeciwko mnie.
-Volturi są jednymi z tych ludzi, którzy nigdy zdania nie zmieniają. No, rzadko je zmieniają. Dobrze o tym wiesz. Chcą zabić te dzieci i zgadzam się z nimi, ponieważ są to niebezpieczne i nieprzewidwalne twory - westchnął - ale rozumiem też twoją konsternację. Napiszę do nich wiadomość i to wszystko co mogę dla ciebie w tej chwili zrobić. 
Kiwnęlam głową jednocześnie zaciskając mocno szczęki, po czym odwróciłam się na pięcie i wyszłam z jego gabinetu.
Dzień był pochmurny,tak samo zresztą jak wszystkie poprzednie dni tego tygodnia, ale nie przeszkadzało mi to, bo mogłam spędzić trochę więcej czasu na dworze, zamiast ukrywać się przed promieniami słońca. Postanowiłam skorzystać ze sprzyjających warunków pogodowych oraz wolnej chwili i udać się na spacer do La Push. Zapomniałam już kiedy ostatnio przyszłam tu sama. Kiedy dłużej się nad tym zastanowić, to było chyba jeszcze zanim zaręczyłam się z Jacobem. Teraz wydaje mi się, jakby to wszystko wydarzyło się tysiąc lat temu. Nie byłam już dłużej tą samą osobą i bardzo tęskniłam za tymi beztroskimi chwilami spokoju, relaksu w towarzystwie ukochanych osób. Teraz moje życie opierało się głównie na bezustannym zamartwianiu : o Dastana i jego dwójkę w połowie osieroconych dzieci, o Aveline i Embry'ego, których związek mialam wrażenie rozwija się zbyt szybko, o Mikeylę, którą siostra wciąż spychała na złą drogę, o małą, niewinną i niesforną Effy, przyciągającą niebezpieczeństwa jak magnes, o Jacoba i jego brak wyrozumiałości oraz dziwne ostatnio zachowanie, o pracę, o pozostałych członków rodziny, o Volturi, o to dziecko z wielkimi złotymi oczyma.
Usiadłam na dużej wilgotnej skale nad brzegiem morza. Fale z cichym pluskiem odbijały się od jej zaostrzonej krawędzi. Usłyszałam rozlegające się z oddali przygłuszone śmiechy, piski i krzyki. Spojrzałam w stronę z której dochodziły i zobaczyłam grupę dzieciaków z rezerwatu przepychających się i ochlapujących wzajemnie wodą. Odruchowo uśmiechnęłam się na ten widok, ale jednocześnie poczułam narastający smutek. Pomyślałam o moich dzieciach. Dzieciach Jacoba, Effy i Aveline. Przebywających pod naszą opieką Dastanie i Mikeyli. O Jane i tym bezimiennym maleństwu, które nigdy nawet nie ujrzały światła dziennego. O dzieciach, które nigdy nie miały wieść równie spokojnego życia co te beztrosko pląsające w falach. Gdyby tylko urodziły się w innym miejscu, innym czasie. Gdyby tylko nigdy nie stały się częścią naszego zycia. Jak wyglądałoby życie Dastana, który nie musi zamartwiać się o to jak wychowa córeczki bez ukochanej żony? Aveline nie skazanej na życie wśród wilkołaków i wampirów? Mikeyli nie muszącej wybierać między prawdziwą rodziną a nami i naszymi zasadami? Effy...ach, tej małej, niewinnej duszyczki, nieświadomej z iloma przeszkodami jeszcze przyjdzie jej się zmierzyć.
Dzieci, które kochałam. Dzieci, które swoją miłością skazałam na życie w bólu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz