Ten blog zaczęłam pisać dokładnie 02.11.2011r.. Było to 4 lata temu. Wtedy byłam wielką fanką Sagi Zmierzch, zresztą jak wiele dziewczyn w moim wieku. Teraz moje zainteresowania (na szczęście) całkowicie zmieniły swój tor. Kolejne posty nie powstają z rąk nastolatki z może trochę zbyt bujną wyobraźnią, tylko z pod palców nieco zmęczonej codziennością dziewczyny, która nie traktuje pisania tej opowieści jako hobby czy konieczność, a jedynie jako oderwanie od rzeczywistości i krótki powrót do przeszłości :)

czwartek, 31 maja 2012

74. Margaret

-Proszę!-powiedziałam. Do pokoju weszła niska, starsza kobieta z przyjazną twarzą ,ubrana w biały fartuch. Od razu rozpoznałam w niej pielęgniarkę.
-Dzień dobry!-uśmiechnęła się szeroko-nazywam się Margaret Fotch i pracuje obok.
-Renesmee Black-odwzajemniłam uśmiech i uścisnęłam jej dłoń.
-Ja to właściwie chciałam tylko powiedzieć, że jakby pani chciała kiedyś na kawkę, albo herbatkę to ja zapraszam do siebie. Pani Penny , taka pani która tu przed panią pracowała to taka była ciągle zapracowana, że rzadko żeśmy sobie piły herbatkę razem o co to to nie. Ale teraz poszła na urlop macierzyński to musieli ją kimś zastąpić. No ale ja sobie gadam i gadam, a zaraz znowu mi do pokoju wpadnie banda symulujących dzieciaczków. Ale jakby pani chciała się czegoś napić to w każdej chwili zapraszam, zapraszam.
-Dziękuję.
W tym momencie na korytarzu rozległ się dzwonek. Margaret spojrzała na mnie przepraszająco i wypadła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Ponownie zajęłam miejsce za biurkiem i zaczęłam przeglądać program. Widniała na nim lista bardziej kłopotliwych uczniów, oraz informacja, że dzisiaj powinnam odbyć lekcję integracyjną z jedną z pierwszych klas w ramach pierwszej godziny wychowawczej w tym roku. Na szczęście wielokrotnie przerabialiśmy takie integracyjne sprawy więc miałam je w małym palcu. Zerknęłam na plan lekcji. Według niego, już za 5 minut miałam iść na zajęcia. Jednak wiedziałam, że znalezienie sali zajmie mi trochę czasu. Przeczesałam grzebieniem kasztanowe loki i wygładziłam na sobie ulubioną kwiecistą sukienkę prawie do kolan ze złotym zamkiem z tyłu, którą udało mi się przemycić przed Alice by założyć ją drugi raz, zapięłam paski wysokich beżowych, butów na obcasie.chwyciłam torebkę i kilka innych potrzebnych rzeczy po czym wyszłam na korytarz i zamknęłam za sobą drzwi. Hol już powoli pustoszał miałam więc swobodne pole do manewru. Zerknęłam na plan : sala 226. Jestem więc na dobrym piętrze. Ponownie rozległ się dzwonek. Skręciłam w lewo i znalazłam się w kolejnym pomieszczeniu, w którym pod jedną ze ścian mieściło się około 5 par drzwi. 223...224...225...226! Zapukałam cicho do drzwi i weszła do środka. Sala była prostokątna. W trzech równych rzędach po 5 ławek siedziało trzydzieścioro siedemnastolatków, którzy w tym momencie wpatrywali się we mnie wielkimi oczyma. Pod tablicą, za ogromnym biurkiem siedział dość młody mężczyzna, również gapiący się na mnie niepohamowanie.
-Dzień dobry-uśmiechnęłam się do niego i podeszłam szybkim krokiem-Renesmee Black ,psycholog i pedagog szkolny.
Mężczyzna zerwał się z krzesła i z entuzjazmem uścisnął moją dłoń.
-John Edison-powiedział-nauczyciel języka angielskiego i jednocześnie wychowawca tych młokosów.
Przez klasę przeszedł cichy pomruk. Odwróciłam się w stronę uczniów i omiotłam ich wzrokiem.
-Dzień dobry-powiedziałam głośno
-Dzień dobry -poniósł się chóralny głos. Kilka osób podniosło się z krzesła po czym z powrotem opadło. Rzuciłam pełne dezaprobaty spojrzenie.
-Przepraszam-powiedziałam spokojnie, neutralnym tonem przechodząc między dwoma rzędami ławek-ale wydaje mi się, że gdy do sali wchodzi KOBIETA, wypada podnieść cztery litery. Przynajmniej mężczyznom.
Stanęłam z tyłu pomieszczenia i zobaczyłam, że jeden chłopak pochyla się nad kartką i zawzięcie coś na niej rysuje. Ostrożnie używając wampirzego daru, zbliżyłam się do niego szybko i bezszelestnie po czym lekko się nad nim pochyliłam. To co pisał, było liścikiem do kolegi.
-Bardzo mi miło, że fajnie wyglądam w tej sukience, ale to co mówię bezwarunkowo dotyczy szybciej-szepnęłam a chłopak drgnął i podskoczył przerażony na krześle.
-No właśnie Mały!-zawołał chłopiec siedzący w ostatniej ławce rzędu pod ścianą, a po klasie przeszedł chichot. Chłopiec którego to określenie dotyczyło skrzywił się lekko. Szybko podeszłam do autora zamieszania.
-Jak się nazywasz?-zapytałam, a on uśmiechnął się łobuzersko
-Chris Otcson-odpowiedział
-Chodź.
Przeszłam znowu pod tablicę i czułam ,że on idzie za mną, a jego spojrzenia podąża za moim ciałem.
-Wszyscy wstać!-zakomendowałam. Tym razem od rozkazu nie wymigał się nikt-Na krzesła!
Uczniowie zgodnym tupnięciem stanęli na krzesłach.
-A teraz ci, którzy nie mają lęku wysokości na ławki!
I tym razem wszyscy wysłuchali. Zerknęłam na stojącego obok mnie zdezorientowanego Otcsona.
-A teraz proszę przejdź się wzdłuż ławek! Już!
Chłopak powoli ruszył z miejsca, wśród stojących na stołach olbrzymów, a ja nie musiałam nikomu pokazywać, że w tym momencie powinni chichotać, bo w jednej chwili wszyscy wybuchnęli zgodnym śmiechem. Gdy Chris wrócił pod tablicę oczy miał wytrzeszczone i jakby nieco pobladł.
-I kto teraz był hmm...mały?-zapytałam a wszyscy ponowili śmiech. Chris zobaczył to i też zaczął się szeroko uśmiechać. Cała klasa była już rozluźniona. Usiedliśmy na krzesłach w zgodnym kole. Każdy po kolei mówił jak się nazywa, czy ma rodzeństwo, zwierzęta, czym się interesuje, o czym marzy...a gdy wychodziłam z sali tuż przed dzwonkiem wszyscy uczniowie wstali by mnie pożegnać.

3 komentarze: